Wczoraj czytałam bloga kobiety, która z mężem wymyśliła sobie własne nazwisko po ślubie. To dopiero niezwykłe
Źródło: https://www.eklerki....e-nazwisko.html
Temat wywołał tyle zamieszania, skonfundowania i emocji, że podzielę go na dwie części, które, mam nadzieję, zadowolą wszystkich zainteresowanych.
Pierwsza część jest tekstem, który oryginalnie przygotowałam na tę okazję.
Druga część powstała w wyniku reakcji, jakie pojawiły się po tym, gdy ogłosiliśmy naszą decyzję.
Część pierwsza
"Nazwisko – nazwa rodziny, do której dana osoba należy. Wspólnie z imieniem (imionami) stanowi podstawę identyfikacji osoby w większości kultur i ludów."
Zacznę może od historii o wielkim pytaniu - Kto jest Żydem? (hebr. ? מיהו יהודי).
Nie wiem czy wiecie, ale judaizm jest jedyną z głównych religii, która nie szuka większej ilości wyznawców. Nie mają żadnych misji, nie próbują nakłonić innowierców na konwersję, a sam jej proces jest mozolny i dość wymagający...
Ludzi o korzeniach żydowskich jest jednak wielu, jak więc, będąc niezbyt chętnym do poszerzania swoich szeregów, stwierdzić ? מיהו יהודי.
Otóż przyjmuje się, że żydem jest każdy, kto ma żydowską ortodoksyjną matkę.
Dlaczego matkę, a nie ojca, chociaż ich kultura jest tak patriarchalna?
Ponieważ tylko w przypadku matki ma się pewność faktycznego pokrewieństwa.
Ciekawa myśl, nie uważacie?
Mając ją na uwadze, zastanawiam się, dlaczego w takim razie to mężczyźni są tymi, na których spoczywa obowiązek "przedłużenia rodu", a nie córki?
Przecież kiedy dany mężczyzna bierze sobie żonę, to tylko od jej kaprysu zależy, czy wielki ród, dajmy na to, Chabielskich zostanie przedłużony o autentycznych małych Chabielskich... czy małych pomocników młynarza.
Teraz żyjemy już w czasach badań genetycznych, jednak nigdy wcześniej nie było możliwości, by sprawdzić, kto faktycznie jest ojcem dziecka, natomiast od zarania dziejów - matka, zawsze była jasna.
Dlaczego więc to synowie, a nie córki, zostali wyznaczeni na dziedziców?
Dlaczego córki zostały zepchnięte do roli kart przetargowych w interesach swoich ojców?
Dlaczego ich rolą miało być rodzenie synów dla innych rodów?
Dlaczego przez tysiące lat były ubezwłasnowolnione, obdzierane ze swoich imion i nazwisk, wydzierane z własnych domów i traktowane jako gorsze od mężczyzn?
Jedno słowo: patriarchat.
"Patriarchat (z łac.) pater, patris – ojciec, oraz greckiego arche, czyli początek. Jest to typ rodowej organizacji społecznej bazującej na dominującej roli mężczyzn, podkreślanej i wyrażającej się w patrylokalnym małżeństwie i patrylinearnych grupach krewniaczo–pochodzeniowych, w których dziedziczenie następuje po linii męskiej."
Cała ta historia o dziedzicach, synach, męskiej linii i tak dalej została skonstruowana nie na podstawie rozsądnych przesłanek, a w konkretnym celu - podtrzymania roli mężczyzny w społeczeństwie, jako strony sprawującej władzę.
Przez zdecydowaną większość historii, kobiety nie miały żadnych praw. Były własnością jak koń czy ziemia. Należały do ojca lub męża, co wyznaczało ich nazwisko, a często też imię. Nie miały swojej własności, praw do własnego posagu, nie miały możliwości uczęszczania do szkół ani angażowania się w politykę.
Mężczyźni decydowali z kim spędzimy swoje życie. By następnie rozporządzać największymi i najmniejszymi jego aspektami - czy wolno nam jeździć konno, samym wychodzić z domu, oglądać sztukę. Z kim możemy się spotykać, a z kim nie. Jakie myśli wolno nam wypowiadać na głos, jakie książki (o ile umiemy czytać) wolno nam posiadać. Decydowali jakie ubrania mamy nosić. Co wypada, a co nie.
Dlatego, gdy ktoś mówi mi, że wzięcie nazwiska męża, to tradycja.
Ja mówię - "nie będę osobą, która podtrzymuje patriarchalne tradycje przy życiu."
Tylko dlatego, że coś jest stare, nie znaczy, że jest dobre.
Bezrefleksyjnie powtarzanie wzorców jest dokładnie tym, co utrzymało nas w statusie niewolniczek przez tak długi czas.
Zmiana nazwiska była symbolicznym przejściem władzy nad kobietą z ojca, na męża. Realnej władzy. Władzy, która pozwalała im gwałcić, doprowadzać do ruiny, zdradzać, traktować gorzej niż można to sobie wyobrazić. A my, kobiety, nic nie mogłyśmy z tym zrobić.
Nikt by nam nie uwierzył, nikogo by to nie obeszło. Prawo było po ich stronie.
Kobiety często nie miały nawet prawa oficjalnie używać swoich własnych imion.
Było się Janową Kowalską, Maciejową, nikogo nie interesowało, jak naprawdę masz na imię, bo przede wszystkim byłaś czyjąś własnością, nie własną osobą.
A Twoje nowe imię i nazwisko było jak wypalony na czole znak właściciela.
Gdy więc pierwszy raz zaczęliśmy rozmawiać z Piotrkiem o nazwiskach, od razu powiedziałam "na pewno nie wezmę Twojego".
Nawet pomijając wszystko, co napisałam powyżej - dlaczego miałabym oddawać nazwisko mojego taty, mężczyzny, którego kocham, który mnie wychował, który poświęcił 1/3 życia na to, żebym była zdrowa, szczęśliwa i zaopiekowana... tylko po to, by wziąć nazwisko cudzego taty?
Ten koncept jest dla mnie kompletnie niezrozumiały.
Ludzie mówili mi "ale nie chodzi o to, że to nazwisko taty Piotrka, tylko Piotrka", no dobrze, ale jednym powodem, dla którego ma to nazwisko... jest jego ojciec. Dokładnie jak w moim przypadku.
Dla mnie to kwestia wybierania, którego tatę lubi się bardziej. Ja zdecydowanie wolę swojego, stąd wybór był dla mnie prosty.
I dla Piotrka również.
Oboje nie chcieliśmy swoich wzajemnych nazwisk.
Przez pewien czas ten status quo działał całkiem nieźle. Aż doszło do tematu dzieci.
Ja wychowałam się w rodzinie, gdzie każdy miał inne nazwisko i było to naprawdę uciążliwe, a czasem wręcz przykre i nie chciałam podobnego losu dla swoich dzieci.
Piotrek też zaczął przebąkiwać, że najfajniej by było, gdybyśmy jednak mieli wspólne nazwisko.
Zaproponowałam żebyśmy wzięli podwójne nazwisko - oboje. Piotrek kategorycznie odmówił - "żaden mężczyzna tak nie ma".
Wtedy rozpoczął się długi okres naszych sprzeczek na temat nazwiska.
Moje główne argumenty orbitowały wokół myśli, że zapewne wszyscy mężowie, wszystkich kobiet, jakie walczyły emancypację, byli źle postrzegani przez swoich kolegów, niezrozumiani i może wręcz szykanowani, ale gdyby nie mężczyźni jak oni, nigdy nie miałybyśmy żadnych praw.
Oraz tego, że wie, jak bardzo jestem przywiązana do swojego nazwiska, musiałam czekać prawie 18 lat, żeby móc je dzielić z tatą i to niesprawiedliwe oczekiwać ode mnie, żebym teraz zmieniła je na nazwisko jego ojca, który nawet mnie nie lubi.
Jego argumenty orbitowały wokół myśli, że nie ma najmniejszej ochoty na znoszenie tego, co ludzie będą mieli do powiedzenia o tym, że zmienił nazwisko na żony lub podwójne. Że nikt tego nie zrozumie i on sam będzie się z tym czuł fatalnie.
Oraz tego, że nie umie sobie nawet wyobrazić skali złości i zranienia, jaką taka decyzja wywołałaby w jego rodzicach, którzy już i tak uważają, że próbuję odciągnąć go od rodziny i z pewnością obrócą to jakoś przeciw mnie, jakbym to na nim wymusiła, żeby zrobić im na złość.
Chociaż, jak można się spodziewać, uważam, że moje argumenty były odrobinę lepsze, trzeba przyznać, że sytuacja była dość patowa.
I wtedy przyszedł nam do głowy pomysł - a może by tak wziąć swoje własne nazwisko?
Tylko nasze, którego nie ma nikt inny.
Jako kompromis, kiedy oboje musimy coś oddać, oboje się czegoś wyrzec, oboje zacząć zupełnie od nowa.
Chociaż z początku oboje podchodziliśmy do tego tematu z pewną rezerwą, czas mijał i okazało się, że w tym szaleństwie musi być metoda, bo nie mamy dosłownie żadnego innego pomysłu, jak rozwiązać ten problem, bez fundamentalnego naruszania wartości drugiej strony.
Podejmowanie decyzji, które burzą przyjęte konwenanse, jest naprawdę ciężkie.
I nie piszę tego w sensie "jesteśmy tacy super i wyjątkowi - burzymy konwenanse, a plebs tego nie rozumie", bo całe nasze społeczeństwo funkcjonuje na bazie konwenansów. Pewnych norm zachowań, których się trzymamy i które pozwalają nam żyć w spokoju.
Bez nich nastałaby anarchia, która potrafi być bardzo, bardzo niebezpieczna.
To konwenanse pozwoliły nam zebrać się w plemiona, wioski, miasta, kraje, cywilizacje, dzięki przestrzeganiu ich, jesteśmy w stanie funkcjonować w sposób, jaki obserwujemy każdego dnia - na ulicach, w pracy, w szkole.
Dlatego intuicyjnie, podejrzewam, że wręcz ewolucyjnie, jesteśmy do nich przywiązani. Trzymamy się ich kurczowo, bo niespecjalnie mamy ochotę żyć życiem, które wymaga ciągłej analizy każdego naszego ruchu, rozpatrywania cały czas na nowo, co jest dobre, a co złe, co jest moralne, a co nie.
Ktoś już kiedyś zrobił to za nas. Ubrał to w prawo, religię, tradycję, byśmy mogli teraz żyć swoim życiem, bez zbędnego zastanawiania się nad istotą dualizmu na świecie i rozkładania wszystkiego na części pierwsze. Oczywiście naginamy te zasady - uprawiamy seks przed ślubem, nie zwracamy kasjerce reszty, gdy przypadkowo wyda nam za dużo, pijemy zanim osiągniemy pełnoletność - "ale to przecież nie jest tak, jakbyśmy kogoś zabili, nie?".
Trzymamy się naszych konwenansów, jednak przede wszystkim, oczekujemy tego od innych. Ludzie, którzy się z nich wyłamują, czy to wizerunkowo, jak osoby z dużą ilością tatuaży, czy mentalnie, jak ci, którzy wybrali wyzbycie się majątku, po to by poświęcić swoje życie na pomaganie innym, medytację lub podróże, czy zawodowo, jak Elon Musk, który zamiast czerpać pełnymi garściami z kapitalizmu, próbuje osiedlić ludzi na Marsie - tacy ludzie wywołują w nas niepokój, dyskomfort, czasem wręcz agresję.
Nie rozumiemy ich - dlaczego chcą robić tą zupełnie inną, dziwną rzecz, skoro jest cała paleta zwykłych, normalnych rzeczy do zrobienia? Po co? Dlaczego? Jak?
Naturalnie wymuszają na (niektórych z) nas refleksję, "czy to co robię jest właściwie, czy powinnam robić coś innego, czy moja racja wciąż jest racją?", a jak wspominałam wyżej, nie mamy czasu ani ochoty, by analizować całe nasze życie w ten sposób.
Nie jest przyjemnie zderzać się z opinią innych ludzi, gdy łamie się konwenanse, ponieważ najczęściej reagują agresywnym zdziwieniem. Nie podoba im się to.
A jednak wierzę, że czasem trzeba to robić.
Część druga
Mamy tylko jedno życie, które jest niesamowicie krótkie i kruche.
Mieć to niesamowite szczęście, by w tej kosmicznej sekundzie, znaleźć kogoś, kogo kochasz, jak samego siebie... myślę, że to się prawie nie zdarza.
Nie będę się więc tłumaczyć z decyzji, które podejmuję, by ten cud podtrzymać, by o niego dbać i pozwalać mu rosnąć.
Teraz napiszę coś, co pewnie część z Was zirytuje na zasadzie "moja miłość jest wyjątkowsza!", więc z góry mi wybaczcie i zgódźmy się, że każdy ma prawo mówić o swojej miłości, jako najwyjątkowszej na świecie.
Myślę, że ludzie autentycznie nie rozumieją naszej miłości.
Nie rozumieją, jak to jest tak naprawdę, stuprocentowo stawiać swój związek na pierwszym miejscu. Pierwszym przed innymi ludźmi, przyjaciółmi, rodziną, samym sobą - traktować go, jak dziecko, które się kocha najbardziej na świecie, za które jest się gotowym oddać życie, a co dopiero znieść trochę niezrozumienia.
Gdybym wierzyła, że to umocni nasze małżeństwo, zmieniłabym nazwisko na Piotrka, zmieniłabym imię, zmieniłabym kraj, religię, światopogląd i wszystko, co byłoby trzeba. Ponieważ nie ma w moim życiu niczego ważniejszego od niego, od tego, co razem tworzymy i czym razem jesteśmy.
I siła naszego związku, opiera się na tym, że on myśli w ten sam sposób.
Dlatego nigdy nie nadużywamy władzy, jaką mamy nad sobą wzajemnie, nie przymuszamy się do rzeczy, które są niezgodne z naszymi wartościami, nie prosimy o rzeczy, które byłyby bolesne dla drugiej strony, nie próbujemy się przeciągać o to kto "rządzi" w związku.
Nikt nie rządzi - to związek rządzi nami, jest naszym kompasem. Balastem, który wprowadza równowagę między naszymi, bardzo specyficznymi, władczymi i upartymi, charakterami.
Dla zdecydowanej większości osób, to absolutna abstrakcja, której nie są w stanie pojąć. Nie są w stanie nawet spróbować sobie wyobrazić, jakie to uczucie.
I próbują ściągać nas do swoich wąskich, obrzydliwych szufladek, wmawiać nam, że jedno pierze drugiemu mózg, że jesteśmy słabi, że brakuje nam odwagi, by się przeciwstawić sobie wzajemnie, że jedno rządzi, a drugie mu podlega, że robimy rzeczy wbrew samym sobie.
Przypisują nam cechy, których nie lubią sami w sobie i/lub w swoich związkach. Ponieważ jedyne realia, które rozumieją, to swoje własne.
Nasze są dla nich nieprzeniknioną tajemnicą, której nijak nie potrafią objąć rozumem... W świecie, gdzie wszyscy byliśmy wychowywani w "ja, mi, moje" idea oddania się komuś, zaufania bezgranicznie i zrezygnowania kompletnie z "ja" na korzyść "my", wywołuje, jak pisałam powyżej - agresywne zdziwienie.
Ludzie doszukują się tam jakiegoś podstępu, szczeliny, rysy na szkle, nie mogą uwierzyć, że naprawdę da się stworzyć taką relację, w zdrowy i komfortowy sposób.
Próbują wmówić sobie i nam, że ich agresja ma podstawy w tym, że to z nami jest coś nie tak, że nasze szczęście w jakiś sposób jest egoistyczne, że nie mamy prawa podejmować takich decyzji, bo tradycja, rodzice, i tak dalej.
Kiedy my wciąż kochamy i szanujemy naszych rodziców, nie przestajemy być ich dziećmi, tylko dlatego, że mamy nowe nazwisko. Nie postulujemy za tym, by wszystkie tradycje umarły, nie twierdzimy, że każdy powinien podjąć decyzję jak nasza, albo, że nasza jest w jakiś arbitralny sposób lepsza, niż czyjakolwiek inna.
My tylko żyjemy swoim życiem, podejmujemy decyzje, które absolutnie nikomu nic nie odbierają, a nas uszczęśliwiają.
A że "nie znam nikogo, kto by tak zrobił!" jest dla wielu ludzi grzechem śmiertelnym, to szczerze mówiąc, nie jest już nasz problem.
Myślę, że taka już nasza trudna, ludzka natura, że z jednej strony, potrzebujemy jakiegoś ładu, by móc ze sobą współpracować, a z drugiej strony nasze serca wyrywają się do czegoś więcej, niż ten ustalony porządek.
I w głębi siebie, zawsze zazdrościmy ludziom, którym udało się z niego wyrwać, wygospodarować, jaką część siebie, która jest wolna, od tego, w czym zostaliśmy wychowani.
Dlaczego większość z nas nie podąża za tym zrywem serca?
Ponieważ "podejmowanie decyzji, które burzą przyjęte konwenanse, jest naprawdę ciężkie".
Dlatego jestem dumna z tego, kim jesteśmy, jako małżeństwo i jako ludzie.
Dumna z decyzji, jakie podejmujemy, by podtrzymać ten stan.
Praktycznie nigdy nie są łatwe, dosłownie nigdy nie są powszechnie akceptowane i przeważnie nigdy nie są zrozumiałe dla innych.
Nie muszą jednak być.
Ja zostałam w tym wychowana, Piotrek wciąż się tego uczy - nie potrzeba cudzej afirmacji, by czuć się ze sobą dobrze.
Wymyśliliśmy swoje nazwisko.
Nie z potrzeby oryginalności, nie by zrobić komuś na złość, nie z wymuszenia, którejś ze stron.
Wymyśliliśmy swoje nazwisko, bo stwierdziliśmy, że to najlepsza rzecz, jaką możemy zrobić.
Druga część tego tekstu, brzmi tak a nie inaczej, bo gdy zmieniliśmy oficjalnie nazwiska na fejsie, ludzie zaczęli zachowywać się naprawdę dziwnie. Ludzie, po których nigdy byśmy się tego nie spodziewali. Zupełnie przypadkowi ludzie, których nawet nie powinno to interesować. Ludzie, od których spodziewaliśmy się wsparcia.
Każdy zachowywał się, jakby miał prawo oczekiwać od nas wyjaśnień, jakby się wszystkim należały. Jakbyśmy byli winni tłumaczenie się ze swoich decyzji właściwie obcym ludziom.
Nie chcę, żeby ktoś pomyślał, że ten tekst jest tłumaczeniem się. Czymś, co napisałam, bo chciałam wyjaśnić innym swoje motywacje. Nie.
Jest dokładnie tym samym, czym każdy inny tekst na tym blogu - pokazaniem Wam, jak sobie radzę z sytuacjami, które funduje mi życie. I co myślę o zjawiskach, które mnie w nich umieściły.
Chciałabym położyć mocny nacisk, na to, że wszystko, co tu napisałam, ma o wiele bardziej uniwersalne przesłanie, niż stricte temat nazwiska, które jest tylko tłem, na którym chciałam zarysować większe problemy i mam nadzieję, że tak właśnie na to spojrzycie!